Ciesz się macierzyństwem, delektuj się nim, bo wczesne dzieciństwo szybko mija!

Małe dziewczynki najczęściej chcą zostać w przyszłości piosenkarkami, aktorkami, lekarkami, nauczycielkami… Natomiast ja od zawsze marzyłam, aby stać się mamą. Najchętniej bawiłam się w dom. Pod swoją opieką miałam trzy lalki i do dziś dokładnie pamiętam każdą z nich. Karmiłam je „na niby”, przebierałam, woziłam na spacer i … nieustannie zamęczałam brata, by odgrywał rolę taty! Moje marzenie z dzieciństwa się spełniło. Na dodatek trzykrotnie…

Tak, zostałam mamą. Mamą trójki dzieci: dwóch córek i syna. W naszym dziecięcym pokoju mieszka obecnie kilkanaście (albo i więcej) lalek, jednak (o ironio!) starsza córka nie bawi się nimi często; od zawsze wolała pluszowe zwierzęta.

Macierzyństwo jest spełnieniem moich snów, pragnęłam go niemal do fizycznego bólu, ale… ono również w pakiecie ból mi przyniosło. I ogromne zmęczenie. Wycisnęło łzy z niewyspanych, wiecznie podkrążonych oczu… Zaskoczyło intensywnością doznań, paletą uczuć, plejadą emocji! Dokładnie tak! Macierzyństwo nie było mi dane tak od razu; ot, pstrykam palcami i jest…

Nie! Nie w naszym przypadku. Musieliśmy z mężem trochę poczekać na dziecko; zatęsknić za nim, poczuć smak niepewności i gorycz zwątpienia. Musieliśmy trochę popertraktować z Panem Bogiem. Na szczęście udało się!

Dokładnie w „Dzień Dziecka” urodziła się nasza córeczka. Istota wrażliwa i delikatna. Mgiełka. Niespokojne niemowlę. Jakaż ja byłam szczęśliwa! Mimo, że snułam się po domu w piżamie, śniadanie jadłam koło południa, a gdy mała w końcu zasnęła (z pomocą kołysanek, przytulania, czytania, tudzież szumu suszarki czy dźwięku odkurzacza) unosiłam się w powietrzu niczym balerina, byle tylko nie obudzić małego wrażliwca. Chociaż cały dzień nosiłam na rękach krzyczące niemowlę, uśmiech niemal nie znikał z mej twarzy. Serio! Nie było wieczoru, bym nie dziękowała Bogu za dziecko, za dar mojego macierzyństwa.

A On wykazał się poczuciem humoru, bowiem gdy córka skończyła rok i dwa miesiące, na świecie pojawił się nasz syn! Piękny, maleńki i, na szczęście, raczej spokojny chłopczyk. Czułam spełnienie, miałam dwoje wspaniałych dzieci, a jednak… stopniowo macierzyństwo zaczęło mnie przerastać! Naprawdę. Byłam nadal szczęśliwa, co do tego nie mam wątpliwości, ale z drugiej strony codziennie doświadczałam tak wielkiego zmęczenia, że nie byłam w stanie cieszyć się rolą mamy!

Już nie dziękowałam Bogu za ten dar, bo wieczorem po prostu padałam na łóżko i zasypiałam w momencie przyłożenia głowy do poduszki! Snu nigdy nie było mi dosyć, wciąż go brakowało…

Cały dzień przebywałam sama z dwójką pociech. Mąż wychodził do pracy skoro świt i wracał do domu dopiero wieczorem. Dziadkowie nie mogli mi pomóc, mieszkali w odległości czterystu kilometrów, mieli pracę i inne zobowiązania. A ja biegałam od starszego malucha do młodszego, od młodszego do starszego… Bez końca. Właśnie tak!

Nieustannie zaspokajałam potrzeby dzieci na własne nie znajdując ani czasu, ani energii. Karmienie córki, karmienie syna, zabawa z dziećmi, spacer z podwójnym wózkiem, znów karmienie, przewijanie dwójki, usypianie syna, usypianie córki… Kołowrotek od rana do wieczora! A nazajutrz od nowa to samo… Czasem próbowałam tylko przetrwać do powrotu męża z pracy, czyli mniej więcej (częściej, niestety, więcej) do godz. 19 - stej. Wypatrywałam małżonka niczym żołnierz oczekujący „posiłków”. Gdy wieczorami tata przejmował opiekę nad dziećmi, to ja w tym czasie… Nie, nie rozsiadałam się z książką w fotelu! Szykowałam obiad na następny dzień. Przy dzieciach, nie było wszak mowy o gotowaniu!

Funkcjonowałam jak wieloczynnościowy robot. Zapomniałam, jak mam na imię i kim jestem. Bo byłam tylko mamą. Mamą dzieci z niewielką różnicą wieku. Mamą kochającą i spełnioną, ale przede wszystkim mamą zmęczoną i niewyspaną. Z chronicznym bólem głowy, z mroczkami pod powiekami, z coraz niższą samooceną…

Najgorzej jednak wspominam moment, gdy dzieciaki chorowały; niestety zdarzało się to bardzo często. Wystarczyło, że jeden maluch zaczynał gorączkować i kaszleć, a momentalnie zarażał się drugi. Dni snuły się jeszcze wolniej, małe mieszkanie przemieniało się w klatkę, stawało się więzieniem. Płacze, krzyki, próby podania lekarstw, usypianie…

Dywan falował mi przed oczami, mocna kawa stygła na stole… To nic! Ona i tak nie spełniała swojej roli, nie przywracała stanu równowagi otępiałemu umysłowi! Podjadana w locie czekolada, co prawda, chwilowo podnosiła nastrój, ale dawała też gorzki bonus w postaci nadprogramowych kilogramów. Moje poczucie własnej wartości szybko zostało przywalone stertą walających się wszędzie zabawek.

Macierzyństwo bolało, macierzyństwo ciążyło, macierzyństwo przygniotło mnie całkowicie… 
A przecież wydawało się, że jestem na nie gotowa, że go pragnę! Do bólu pragnę. Sama tak kiedyś mówiłam! A teraz? Gdy dzieci w końcu usnęły, nie byłam w stanie nic robić poza jednym. Poza tępym wpatrywaniem się w ścianę! Na początku próbowałam przebić wzrokiem mur, a potem… Spoglądałam na falujący dywan, siadałam na nim po turecku i marzyłam, by unieść się, przedostać się przez tę dziurę w ścianie i ulecieć w przestworza. A najlepiej od razu uciec na księżyc! Tam, gdzie nie ma dzieci, gdzie będę mogła być sama. Bez płaczu. Bez krzyku. Bez jęków. Bez marudzenia… Chciałam uciec od macierzyństwa! Nie kłamię. Tak, właśnie ja! Ta sama, która kiedyś tak intensywnie się o nie modliła…

Było mi łatwiej dopiero, gdy córka skończyła trzy lata i poszła do przedszkola. Wówczas zostawałam w domu na pół dnia tylko z dwuletnim synkiem. Jakże odżyłam wtedy! O ileż prostsze stało się życie z jednym dzieckiem do obsługi. Przestałam marzyć o locie na księżyc. Dywan już nie falował. Mocna kawa stała się niepotrzebna. Ból głowy zniknął. Dziwne mroczki przed oczami też! I dziury w ścianie również już nie drążyłam siłą swojego umysłu…

Znów zaczęłam się cieszyć macierzyństwem! Przypomniałam sobie, jak brzmi moje imię. Byłam mamą szczęśliwą, radosną, spokojną, spełnioną, dumną…

I tak zleciał kolejny rok. Synek poszedł do przedszkola, a ja wróciłam do pracy. Minęły następne dwa lata, może trzy… Dzieci rosły, a w moim sercu zaczęła kiełkować tęsknota... Na początku próbowałam ją pokonać silnymi argumentami. Mam pracę, mam dwoje dzieci, mamy małe mieszkanie. Jest dobrze tak, jak jest. Po co to zmieniać? Nie udało się… Całe szczęście! Tęsknota rosła w siłę, marzenie wołało, pragnienie krzyczało. Nie dało się zagłuszyć głosem rozsądku. Pseudorozsądku. Poddaliśmy się. 
Z marzeniami się nie wojuje, marzenia się spełnia!

Za dziewięć miesięcy powitaliśmy na świecie córkę. Nasze trzecie dziecko. Wymarzone i wytęsknione. Dziś ma dwa lata. Własną osobowość, silny charakter i mocny głos. O tak, córcia wie, czego chce i próbuje realizować swe dziecięce pragnienia wszelkimi sposobami! Testuje granice rodzicielskiej cierpliwości jak na typowego zbuntowanego dwulatka przystało.

Ale… ja dziś jestem mądrzejsza, dojrzalsza, silniejsza. Owszem, też bywam zmęczona, ale nie da się tego porównać z tamtym stanem chronicznego przemęczenia sprzed lat, gdy całymi dniami opiekowałam się maluszkami z czternastomiesięczną różnicą wieku.

Przebyte doświadczenia zahartowały mnie i wzmocniły. Gdy teraz zdarzy mi się gorszy dzień, nie załamuję się, tylko mówię sobie: „Hej, kochana, jesteś dziś zmęczona, córa dała ci wyjątkowo „popalić”. Ale nie martw się, wszystko jest w porządku! Twoja dziewczynka musi się pobuntować, sprawdzić granice. Ze starszakami też przez to przechodziłaś, pamiętasz? I dałaś radę, a miałaś wtedy więcej pracy! Teraz tym bardziej sobie poradzisz! Ciesz się macierzyństwem, bo już wiesz, jak szybko przemija wczesne dzieciństwo. Zobacz, starsza córka i syn są zaawansowanymi uczniami, bardziej pożądają towarzystwa kolegów niż rodziców. Nie przegap, nie prześpij rodzicielstwa! Delektuj się nim tak, jak zabawą lalkami w dzieciństwie…”

Takie „gadanie” do siebie przynosi ukojenie i pomaga. Oczyszcza umysł i to znacznie lepiej niż czarna kawa. Lepiej nawet niż tabliczka czekolady! I na dodatek bez bonusu w postaci zbędnych kilogramów.

Od czasu do czasu dobrze jest szczerze wyznać, nawet przed samą sobą, co leży na sercu…
Zwłaszcza, gdy jest się mamą. Szczęśliwą, spełnioną, kochającą, dumną, radosną, troskliwą, ale… jednocześnie zmęczoną, niewyspaną, rozzłoszczoną, rozdrażnioną, smutną, zniechęconą…

Mamą, którą macierzyństwo obdarowało emocjami we wszystkich kolorach tęczy...

Mamą, która jednocześnie nigdy by z tego macierzyństwa nie zrezygnowała. A jeśli nawet czasem mówi inaczej, to wynika to tylko z chwilowego zmęczenia i niewyspania, które – na szczęście – szybko mija.

Mamą być. Tak po prostu…


Emilia, www.dzieciakiwiatraki.wordpress.com

Komentarze Facebook

Najnowsze

pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami
pracowniapodaniolami

Aby dodać treść zaloguj się lub wyślij na adres redakcji)

Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)

Patronat BlogiMam