To był grudzień 1918 roku. Dla Polski oznaczał ogromną radość, jako że ponad miesiąc temu skończyła się straszna „wielka wojna”, dla Anny jednak oznaczało to katastrofę. Koniec tego roku zapowiadał niezbyt sprzyjającą przyszłość, Anna bowiem straciła w „wielkiej wojnie” męża, rodziców i dach nad głową.
Została całkowicie sama…
Zbliżał się czas kolacji wigilijnej. Miasteczko, pomimo bólu i rozpaczy, jaki zapewne zduszany był w zarodku w samym jego sercu, próbowało cieszyć się pierwszą od kilku lat wolną Gwiazdką. Sklepikarze, którzy pootwierali swoje małe kramiki w kilku nie zburzonych dotąd budynkach, poukładali w witrynach kolorowe lampeczki korzystając z tego, że kilka dni wcześniej przywrócono miasteczku prąd. Z każdego okna zrujnowanych mieszkań biła radość.
Anna zastanawiała się, czy tylko ona tego nie czuła, czy najzwyczajniej miasteczko postanowiło na te kilka dni założyć maskę. Szła wolno wzdłuż ośnieżonej ulicy, posępnie przyglądając się uśmiechniętym twarzom. Mróz piekł ją w policzki i palce dłoni, na szczęście jednak, zanim w jej domek, w którym mieszkała z mężem, trafiła bomba, wyszła na zewnątrz w grubym wełnianym płaszczu podarowanym na pierwszą rocznicę ślubu. Miała też na nogach ciepłe buty i w kieszeni portfel z gotówką, tamtego dnia bowiem wybierała się na zakupy. Kilka chwil później nie miała już do czego wracać…
Kilka dni temu dowiedziała się, że jej rodzice nie mieli takiego szczęścia, zginęli na miejscu, w domu, w który trafiła bomba. Dwa dni po tym, jak zamieszkała w przytułku dla bezdomnych kobiet, okazało się, że została wdową. Przeszło jej wówczas przez myśl, że powinna była zginąć w swoim domku. Przynajmniej nie doznałaby tego rozdzierającego bólu.
Poczuła nagle mocne kopnięcie z prawej strony brzucha. Szybko położyła dłoń w tym miejscu. Tak, teraz było ich dwoje, zapewne już niedługo przyjdzie na świat maleństwo, na które tak wyczekiwała z mężem. Ale ono nie pozna już swojego ojca…
- Cii… Okruszku… Damy radę… - szepnęła, a maleństwo poruszyło się radośnie, jakby wierzyło w słowa matki.
Nie miała wyboru. Musiała dać radę. Dla swojego dziecka. Czas nie był sprzyjający, ale ta mała istotka rosnąca w jej brzuchu to była jedyna pamiątka po kochanym mężu.
Szła dalej rozglądając się wkoło. Z nieba zaczął sypać drobny śnieg. Zimne płatki, niczym delikatny puch, opadały na jej ramiona i głowę, okrytą brązową chustą, którą otrzymała w przytułku. Schowała zmarznięte dłonie do kieszeni, by złagodzić nieco odczucie bólu. Czerwone palce piekły ja nieco, ale potrzebowała tego spaceru. Nie chciała siedzieć w przytułku z innymi kobietami i, chlipiąc nad wigilijnym stołem, rozpaczać nad przeszłością. Z drugiej strony – nie chciała też patrzeć na ludzi uśmiechniętych, cieszących się świętami, jednak wychodząc nie spodziewała się takiego widoku.
- Wesołych świąt! – zawołał do niej jeden ze sklepikarzy, który akurat wyszedł przed witrynę w samej koszuli i poprawiał dekoracje.
Anna spojrzała na sklepikarza, delikatnie się uśmiechnęła, ale nie odezwała się słowem. „Wesołych”? Jak miało jej przejść przez usta coś takiego..? Sklepikarz najwyraźniej nie zraził się jej sceptycznym podejściem do życzeń, bo usłyszała, że to samo krzyczał już do kolejnych przechodniów.
Spacerowała tak bez celu, aż jedna z witryn przykuła jej uwagę. To było coś na kształt kawiarni. Można było wejść i napić się gorącej czekolady lub herbaty i Anna zatęskniła za czymś ciepłym. Pieniądze jednak kończyły się, a w ciągu najbliższych dni na pewno nikt jej nie zatrudni, nie mogła więc sobie pozwolić nawet na jedną filiżankę ciepłego napoju.
Już miała się odwrócić i odejść, gdy nagle drzwi do kawiarenki otworzyły się i stanął w nich młody mężczyzna. Pomimo późnego wieczoru i słabego oświetlenia ulicy, widziała w jego oczach trudy i piekło, jakie przeszedł podczas tej wojny, a jednak uśmiechnął się do niej zachęcająco.
- Wesołych świąt… - rzekł i wyciągnął dłoń w jej kierunku – Zechciałaby pani wejść i ogrzać się trochę? Tutaj jest naprawdę przyjemnie.
- Nnn… nie… dziękuję… - speszyła się nieco tą zaczepką zupełnie obcego mężczyzny, ale, kiedy zamierzała odejść, przeszył ją ostry ból.
Zgięła się wpół i jęknęła, bo odniosła wrażenie, jakby ktoś wyrywał jej wnętrzności. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że to już, że nadszedł czas rozwiązania… Gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na mężczyznę, który, zdezorientowany, nie bardzo wiedział, co powinien uczynić, a, będąc pewnym, że ta młoda, smutna kobieta po prostu źle się poczuła, chwycił jej dłoń i delikatnie wciągnął do środka.
Ciepło rozlało się w jej ciele i na moment, zafascynowana rozświetlonym świeczkami wnętrzem, zapomniała o tym, co nieuchronnie miało się zdarzyć w ciągu najbliższych godzin.
- Proszę usiąść. – mężczyzna posadził Annę na miękkiej sofie zaraz przy wejściu i pobiegł w głąb kawiarenki wołając coś, ale, ponieważ Annę zalała kolejna fala bólu, nie zdołała rozróżnić słów.
Chwilę później znalazła się koło niej jakaś kobieta, która coś do niej mówiła, jednak Anna czuła się, jakby odpływała z tego świata. Jej świadomość zupełnie nie dopuszczała do siebie tego, co się działo. Słyszała strzępki zdań, słowa, które dla niej nic nie znaczyły. Przymknęła oczy.
- Nie…! – wołała kobieta – Kochanie… rodzi… przynieś… przenieśmy…
Anna zapadła w krótki sen i nie miała pojęcia, co działo się wokół niej w ciągu kolejnych dwóch – trzech godzin. W którymś momencie jednak otworzyła oczy, bo ból był tak silny, że nie potrafiła poddać się snom. Jak przez mgłę widziała krzątających się wokół niej ludzi, których nie rozpoznawała, a jednak czuła jakiś wewnętrzny spokój. Rozpoznała nagle głos kobiety:
- Bogu dzięki! Obudziła się pani! – kobieta trzymała dłonie między nogami Anny raz po raz dotykając jej brzucha – Musi mi pani pomóc. Nie urodzę za panią!
Anna nic nie odpowiedziała. Ból, który rozdzierał ja od środka, był przerażający, pragnęła, aby to wszystko w końcu się skończyło, ale wiedziała, że to od niej wszystko zależało. Nie miała siły, a jednak musiała dać radę. Dla tego maleństwa pchającego się na świat w pierwszą wolną Gwiazdkę od kilku lat.
Świece paliły się na stoliku, światło żarówki paliło się w kącie, w kominku trzaskał ogień, a za oknem sypał biały śnieg iskrzący w świetle lampek bożonarodzeniowych. Pokój wypełniał się coraz bardziej skwarem, ale konieczne to było dla nowo narodzonego dziecka, dla którego zbyt duża różnica temperatur mogła być zabójcza.
Czas mijał, skurcze pojawiały się coraz częściej. Anna nie była już w stanie milczeć – z jej gardła wydobywał się przerażający krzyk. Skąd miała tyle siły? Jeszcze niedawno wydawało jej się, że nie da rady…
Wstawał nowy dzień, Pierwszy Dzień Świąt. Tej nocy na świat przyszła mała istotka, okrągła, silna dziewczynka. Jej pierwszy krzyk przywołał uśmiech na twarzy kobiety odbierającej poród, oraz mężczyzn czekających za drzwiami, którzy nie spali całą noc. Właściciel kawiarenki zamknął ją od razu po rozpoczęciu akcji porodowej i nakazał kobiecie i mężczyźnie, którzy byli jego gośćmi, zanieść rodzącą na górę do jednego z wolnych pokoi. Żona właściciela kawiarenki pomagała tymczasowej akuszerce, dwóch mężczyzn natomiast wspierało je siedząc za drzwiami na krzesłach, gotowi wypełnić każde polecenie kobiet.
Anna była zbyt słaba, by z entuzjazmem przyjął narodziny córeczki, ale dała radę nakarmić ją leżąc na boku i przytulając małe, ciepłe ciałko do siebie. Liczyła na to, że z każdą chwilą będzie czuła się lepiej, jednak tak się nie działo. Miała wrażenie, że odpływa, że zapada w głęboki sen. Chciała zająć się maleństwem, ale podniesienie dłoni stało się dla niej nie lada wyczynem.
- Hela, zajmij się nią… - szepnęła i zamknęła oczy; ona już nie miała siły.
Kobieta przyjmująca poród, Helena, czuwała przy niej cały czas. Nie miała swoich dzieci, pomimo tego, że starali się z mężem o maleństwo od kilku lat. Tak widocznie miało być. Kiedy wzięła śpiącą dziewczynkę w ramiona, aby Anna mogła wypocząć, zalała ją fala miłości. Jakże pragnęła tulić takie małe ciałko każdego dnia!
Zostawiła Annę samą w pokoju i wyszła z noworodkiem do drugiego pokoju. Mężczyźni z czułością spoglądali na dziewczynkę, bo była naprawdę ślicznym dzieckiem. Bez zmarszczek, bez zniekształceń. Idealna. Mąż Heleny wiedział, jak bardzo pragnęła ona dziecka, i w tej chwili podjął decyzję, że zaadoptują jakieś maleństwo. Okazało się bowiem, że można pokochać zupełnie obce dziecko…
To była magiczna noc. Tej nocy, przyprószonej śniegiem, między Wigilią a Pierwszym Dniem Bożego Narodzenia, przyszła na świat moja babcia, Maria. Jej matka odeszła z tego świata cicho, bez szemrania. Zasnęła snem wiecznym, ale Helena i jej mąż, którzy „zajęli się” Marysią, jak prosiła ich Anna w swoich ostatnich słowach, nigdy nie pozwolili, aby ta dzielna kobieta, która straciła męża, rodziców i dach nad głową, została zapomniana…
Joanna Paczkowska-Szczygieł