Wspomnienia z narodzin bliźniaków

PROLOG

Byliśmy ze sobą już dziesięć lat. Postanowiliśmy naszą Wspólną Przestrzeń wypełnić miłością do granic (nie)możliwości. Tym bardziej, że od lat leczyłam się hormonalnie (stymulowanie owulacji) i lekarz uprzedził mnie, że mogę nie mieć dzieci. Postanowiliśmy spróbować... Udało się za pierwszym razem, uwierzycie w to?

Ciąża, choć z detalami zaplanowana, wychuchana i wymarzona, utkana była z traumatycznych momentów. Komplikacje rozpoczęły się w szóstym tygodniu, gdy pierwszy raz trafiłam do szpitala z zagrożeniem poronienia. Potem było już tylko gorzej... W sumie cztery hospitalizacje, kilkanaście, a w porywach do kilkudziesięciu rozmaitych tabletek dziennie (zwiększona dawka kwasu foliowego, potasu, magnezu, żelaza, preparatów witaminowo-minerałowych, Urosepty, No Spy itd.), krążek dopochwowy, co cztery godziny: Fenoterol plus Staveran, co cztery dni: zastrzyk na podtrzymanie. Od piątego miesiąca- zakaz wstawania. Ostatni miesiąc przed porodem, spędzony tylko i wyłącznie w szpitalnym łożu, "umilano" mi nawet basenikiem. Patologia ciąży stała się (na ten czas) moim drugim domem. Ciąża poczęła mi niesamowicie ciążyć. Czułam się już bardzo zmęczona i jakby „za bardzo w ciąży”...

OPOWIEŚĆ WŁAŚCIWA

Pewnej soboty bliźniakom nudziło się we mnie. Właściwie to wtedy jeszcze nie miałam pewności, że jest ich dwoje, bowiem na pewnym usg szanowny Pan doktor poinformował mnie, że widzi trzecią główkę. Później już nie mógł jej "odnaleźć", ale uprzedził, iż czasami w ciążach mnogich płody mogą się za siebie schować, a tętna na siebie nałożyć. Zatem do rozwiązania żyłam w wielkiej niepewności. Wracając do tamtej soboty bliźniacy z nudów postanowili narozrabiać. Osiem tygodni przed terminem...

Początkowo zaczęły się skurcze, co pięć minut. Później częściej już regularnie. Wokół mnie zawrzało. Lekarz dyżurujący, trzy położne, a ja tak nie lubię być w centrum zainteresowania! Podłączono mnie (plus bezcenną zawartość) pod ktg, jedna ręka obsługiwana była przez pompę dawkującą jakiś cudowny specyfik wstrzymujący skurcze, druga zawisła pod kroplówką. Dostałam też dwa zastrzyki na wcześniejsze rozwinięcie płuc płodów. Całe zamieszanie trwało cztery godziny. Lekarz robił, co w jego mocy, by zatrzymać akcję porodową, albowiem w szpitalu, w którym znajdowaliśmy się nie było (i nie ma) oddziału intensywnej terapii noworodków. Zatem życie moich dzieci mogłoby być zagrożone. Dodam jeszcze, iż chciano mnie przewieźć do szpitala z takim oddziałem (znajdującym się przeszło 30 km dalej), ale tam odmówiono przyjęcia nas. Powód? Brak wolnych inkubatorów! Skóra cierpnie mi na myśl, gdy sobie uświadomię, że mogłoby skończyć się inaczej... Od tej pory los mojej dziatwy złożony został w macki kapryśnej macicy. Na szczęście czuwali także ofiarni i doświadczeni lekarze oraz zdobycze współczesnej medycyny...

Można powiedzieć, że tamten incydent zapoczątkował poród rozciągnięty na tygodnie... Choć marzyłam o porodzie naturalnym, nie było na niego szans. Bowiem jeden z bliźniaków ułożył się poprzecznie, pod żebrami. Wykluczało to przyjście na świat bez ingerencji chirurgicznej. Zawisł nade mną wyrok cięcia cesarskiego. Każdy dzień okraszony był skurczami. Powoli wyciekały wody. Dawki leków hamujących były nieustannie zmieniane - więcej/mniej/więcej/mniej. Choć czułam się zwykłą egoistką (dla dzieci każdy dzień dłużej w moim brzuchu - inkubatorze najbezpieczniejszym z możliwych, był na wagę złota), miałam tego zwyczajnie dość! Nie chciałam już tej ciąży, chciałam odzyskać władzę nad swoim ciałem. Pragnęłam, by mój brzuch należał znowu tylko do mnie (już prawie nie pamiętałam, że kiedyś faktycznie tak było)! Nazywajcie to sobie jak chcecie - miałam dosyć! Chociaż w rzeczywistości, na zewnątrz znosiłam wszystko z należytą pokorą i wytrwałością.

Dwa tygodnie później (ale ciągle jeszcze sześć tygodni przed terminem) znowu "coś nie tak". Noc utkana z bólu i skurczy. Zaciskam się. Przeczekać chcę. Przespać. Dotrwać do zmiany lekarzy, którym ufam. Zasypiam... Rano rutynowe badanie. Wierzcie mi, że przez ostatnie dwa tygodnie każdego ranka byłam "na to" przygotowana. Zjeżdżałam na badanie z telefonem, wodą, chusteczkami. Każdego ranka. Ale nie tego...

Kiedy usłyszałam: "rozwarcie na 5 cm, krążek puścił... pani nie wstaje... golimy... koszula... na salę..." - śmiesznie zareagowałam, bo ze zdziwieniem ;) Jakbym zapomniała, że przecież właśnie taki miał być finał. Jakbym nie pamiętała, że ciąża kończy się porodem. Jakbym o tym nie marzyła przez ostatnie tygodnie... Doktor pozwolił mi zadzwonić do partnera ze swojego telefonu. Króciutkie: "jadę na cięcie" i pipipipipi...

Resztę pamiętam jak przez mgłę. Wywiad, pozycja skulona, wkłucie w kręgosłup, zimno, drgawki, smarowanie brzucha jakimś płynem. Zapytano, czy czuję nacięcie. Czułam, później maseczka na twarz i słowa: "ale mi dziwnie". Wszystko zawirowało, zatańczyło, rozmyło się. Nie pamiętam nic- null- zero. Do dzisiejszego dnia nie wiem, czemu zastosowano znieczulenie ogólne? Wszystkiego, co działo się potem, także nie wspominam miło. Jeden z chłopców podłączony był pod glukozę. Przyniesiono mi tylko jedno dziecko. Czułam się zmęczona, oszołomiona, śpiąca. Bolało mnie gardło (miałam założoną jakąś rurkę), bolała rana, nie mogłam ruszyć się od pasa w dół. Nie radziłam sobie z karmieniem naturalnym, ale nie mogłam liczyć na pomoc żadnej z położnych. Byłam przerażona, zdezorientowana, skołowana, jakaś taka bezradna. Walczyłam ze snem, znużeniem. Kolejne dni szpitalne upłynęły mi na próbach ukojenia i nakarmienia dwojga dzieci naraz. Dopiero po powrocie do domu zaczęłam "jakoś to wszystko ogarniać"...

Zapomniałam o najważniejszym. Synowie, choć urodzeni sześć tygodni przed terminem, dostali po 10 pkt., nie leżeli nawet w inkubatorach. Ważyli: 2590 g, 2630 g i mieli po: 49 cm oraz 51 cm...

No i odtąd nic nie było już jak dawniej...

EPILOG

W szóstym tygodniu jeden z nich przeszedł ciężką operację, dwa tygodnie leżał na OIOMie, miał dwie transfuzje krwi. Wszystko skończyło się happy endem, choć wątpić już poczęłam w Naszego Anioła Stróża. Karmiłam obu naturalnie do roku (przez pełne sześć miesięcy jedynie w ten sposób), później oni odstawili mnie, mleczko zamieniając na inne frykasy.

PORÓD WIDZIANY OCZYMA TATY

Obudził mnie telefon od Anki. "Jadę na cięcie" - usłyszałem w słuchawce. Pipipipipi... Spadłem z łóżka. Gdzie moje ubranie? Gdzie buty? O rany! Co robić? Kogo zawiadomić? Trzęsą mi się ręce, cały drżę. Jak to do licha opanować?" Chodzę po szpitalnym korytarzu w kółko. Zaraz tu wydepczę jakąś dziurę! Wychodzi pielęgniarka: "Gratuluję, ma pan dwóch zdrowych i ślicznych chłopców". Gościowi obok mnie ugięły się nogi, pobladł na twarzy... "To do mnie" - rzekłem z euforią i pobiegłem ich zobaczyć...

No i odtąd nic nie było już jak dawniej...

PORÓD WIDZIANY OCZYMA BLIŹNIAKÓW...

Dziwne... mama już nas nie głaszcze, nie mówi do nas, nie nuci nam. Jakieś zamieszanie wokół, nieznajome głosy...Rety, co się dzieje?! Bracie, idź na zwiady, tyś odważniejszy...Kto tu jest?! Aaaa, kto mnie bierze?! Mamo, to Ty?! Nie, mama pachnie inaczej... Aaaa...Gdzie jesteś bracie?! Aaaa...Co się tu dzieje?! Gdzie jestem?! Co mnie tak razi?! Czemu tu tak zimno?! Gdzie milutka woda?! Mamo, gdzie jesteś?! Bracie, gdzie jesteś?! Aaaa…Nie mogę oddychać... Plask! Aaaaaaaaaaaaaaaa....Aaaaaaaaaaaaaaaa... Hmmm, ale przynajmniej nie jest już tak ciasno i nikt mnie nie kopie...;)

Autorka: Anna Jełłaczyc

Komentarze Facebook

Aby dodać treść zaloguj się lub wyślij na adres redakcji)

Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)

Patronat BlogiMam

Wpisy z blogów Mam