Za sobą mam dwa porody. Pierwszy odbył się siłami natury, a drugi przez cesarskie cięcie. W obydwu przypadkach emocje były ogromne, jednak przy porodzie siłami natury działo się o wiele więcej, dlatego ten właśnie poród zdecydowałam się opisać. Był piątek 11 czerwca 2004 roku (termin porodu z OM), sam środek długiego weekendu, ponieważ dzień wcześniej - 10 czerwca wypadało Boże Ciało. Jak to przy czerwcowym długim weekendzie, piękna pogoda, słońce, upał, cisza i spokój w powietrzu, bo większość ludzi na działkach, przy grillach itp.
My również mieliśmy działkowe plany, a konkretnie mała imieninowa imprezka rodzinna przyszłej teściowej. Serniczek ze świeżymi, pierwszymi truskawkami, leżenie w ogrodzie na leżaku pod parasolem i korzystanie z ostatnich dni w "nierozdwojonym" składzie, bo przecież nikt nie spodziewał się, że mogłabym urodzić w dniu terminu. No bo niby jak? Po pierwsze, USG pokazywało termin o tydzień późniejszy gdyż synek był drobnej wagi, a po drugie żadnych oznak porodu nie było. W końcu po trzecie, porody dokładnie w dniu wyznaczonego terminu zdarzają się przecież rzadko.
Także w owy piątek prawie 7 lat temu mieliśmy już tylko odbyć kontrolną wizytę na KTG i udać się na działkę... O 6 rano obudził mnie skurcz, 20 minut potem był następny, a za kolejne 20 minut jeszcze następny. I tak powtarzały się z zegarkiem w ręku, regularnie, co 20 minut przez kolejne godziny. Oczywiście zwróciłam na nie uwagę, ale nie przejęłam się zbytnio, bo przecież parę tygodni wcześniej uczyli mnie w szkole rodzenia, że skurcze co 20 minut to jeszcze nie poród, a co najwyżej skurcze przepowiadające. Także spokojnie przy 3 skurczach na godzinę dotrwałam do badania KTG, które miałam zaplanowane na 15:50. Początkowo badanie szło prawidłowo, jednak w pewnym momencie dało się usłyszeć spadek tętna dziecka, a później całkowitą ciszę i z całą pewnością nie była to kwestia zmiany położenia dziecka :(. Miałam za sobą już kilka badań i wiedziałam, że coś jest nie tak z zapisem. Zawołana pielęgniarka potwierdziła spadek tętna i spytała, czy mam zaplanowaną wizytę u swojej pani doktor. Na szczęście miałam się do niej udać zaraz po badaniu KTG. Moja ginekolog z lekkim niepokojem spojrzała na zapis KTG, a przy badaniu ginekologicznym stwierdziła rozwarcie na 4cm (!!!).
Nakazała natychmiast jechać do szpitala, bo jak stwierdziła: „Od kilku godzin rodzę i nawet o tym nie wiem, a dziecko się dusi!”. Z gabinetu wyszłam zszokowana i przerażona. Mój partner czekał na mnie w samochodzie pod przychodnią. Na trasie do szpitala zaliczyliśmy jeszcze przystanek w domu i dopakowywanie w biegu torby. Na IP o krok przede mną pojawiła się inna ciężarna, również rodząca. Jej rejestracja trwała coś ok 30 minut. Gdy przyszła moja kolej i pani w okienku zobaczyła mój zapis KTG, gwizdnęła i od razu, bez żadnych formalności wpuściła mnie i męża do zabiegowego. A ja (chyba z nerwów) nagle dostałam skurczy, co 5 minut. Zostałam podłączona do KTG i dopiero wtedy pielęgniarka, czy też położna zebrała ode mnie wszystkie dane i mnie zarejestrowała.
Tak czy inaczej, ze względu na zagrożenie życia dziecka zostałam bez żadnych dyskusji przyjęta (czego bardzo obawiałam się przez ponad pół ciąży, bo do porodu wybrałam sobie bardzo oblegany szpital). Na szczęście zapis KTG wyszedł w normie, tętno dziecka było ok, a skurcze faktycznie, co 5 minut. Kolejne badanie ginekologiczne wykazało rozwarcie już na 5cm. Poród rozpoczął się na dobre. Z pokoju zabiegowego zostaliśmy przeprowadzeni na jednoosobową salę porodową. Mimo, że ból był tak ogromny, że szłam na tą salę w pół zgięta to mimo wszystko uśmiech malował się na mojej twarzy. Przecież już za nie długo mieliśmy przywitać na świecie naszego wyczekiwanego syneczka! Strach mieszał się ze szczęściem. Na sali porodowej zapytano mnie, czy chcę znieczulenie, ale uznałam, że skoro tak łatwo dotrwałam do 5 cm to chyba dam radę dalej. Bardzo szybko jednak zmieniłam zdanie, bo ból stawał się nie do zniesienia :/ Wkłucia w kręgosłup nie czułam prawie w ogóle, a znieczulenie przyniosło sporą ulgę. Na tym etapie porodu nasza wynajęta położna gdzieś zniknęła i zostaliśmy z partnerem sami na sali, czekając na dalszy rozwój akcji. Po jakimś czasie poczułam, że coś się chyba zaczyna dziać, bo odczuwałam jeszcze silniejsze i zupełnie inne od poprzednich bóle. Naszej położnej wciąż nie było, więc wysłałam swojego partnera na poszukiwania.
Zostałam na sali kompletnie sama i zupełnie nie wiedziałam, co robić, gdyż bóle same wywoływały u mnie odruch parcia. Myślę, że każda kobieta mająca za sobą poród wie dokładnie, co mam na myśli. Nie wiedziałam, czy mogę przeć, czy nie… Gdy w końcu nasza położna się znalazła i mnie zbadała, potwierdziła, że faktycznie są to już bóle parte. Weszłam w drugą fazę porodu i przy następnym skurczu zabraliśmy się do roboty... I do tego momentu wszystko było super. Cieszyłam się, że pierwsza faza przebiegła u mnie tak sprawnie i myślałam, że teraz to już będzie z górki. Niestety. Skurcze nasilały się i były bardzo często. Parłam, jednak nic z tego parcia nie wychodziło, w przenośni i dosłownie. W pewnym momencie nie miałam już siły na nic, a przy każdym kolejnym skurczu i parciu czułam jak odpływam, po prostu mdlałam. W amoku udało mi się jeszcze zarejestrować jak ktoś mówił, że jest zanik tętna dziecka i jak przy następnym skurczu nie urodzę to robią vacum, bo nie ma na co czekać!
Podano mi maskę z tlenem, zebrałam jakoś siły jednak przy następnym skurczu nie urodziłam :( Momentalnie na sali zaroiło się od lekarzy i reszty położnych z dyżuru, wszyscy biegali, ubierali się w szpitalne zielone kostiumy, maski, szykowali sprzęt, a ja w tym czasie, ledwo przytomna czułam już tylko jeden wielki skurcz i strach o dziecko. Kazano mi podpisać zgodę na vacum. Powiedzmy, że byłam świadoma, ale szczerze mówiąc, to nie do końca wiedziałam, o co chodzi. Do tego ledwo dałam radę utrzymać długopis, więc w ramach podpisu na kartce papieru powstał bazgroł. Chwilę potem znowu leżałam i miałam przeć. Jedna z położnych z całej siły naciskała mi na brzuch i w końcu o godzinie 22:30 nasz synek (za pomocą vacum) przyszedł na świat, dokładnie w dniu terminu :)
Mimo komplikacji synuś urodził się zdrowy i dostał 10pkt. Ja wspominam poród jako bardzo ciężkie wydarzenie, ale jednocześnie jako niepowtarzalne przeżycie. A moment, w którym lekarze, czy położne kładą dziecko na brzuchu mamy - bezcenny! Na podsumowanie mogę jeszcze dodać, że obecność bliskiej osoby podczas tego wydarzenia, a w szczególności przeżywanie tego razem z ojcem dziecka, również uważam za bezcenne. Z tego co wiem, to dla ojca dziecka obecność przy porodzie również była bardzo ważna. Poza tym nie wyobrażam sobie, jak sama dałabym radę w tych ciężkich chwilach. Co do wynajmowania własnej położnej, to jak widać w moim przypadku nie do końca to zdało egzamin. Opłacona położna niewiele się mną zajmowała, a gdy nastąpiły komplikacje, to w udzielanie pomocy i tak zostali zaangażowani lekarze i inne położne z dyżuru. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że dużo lepiej byłoby zainwestować dodatkowe pieniądze w wyprawkę dla dziecka niż dawać je do kieszeni komuś, kto niewiele dla mnie i dziecka zrobił. Ale to tylko moje indywidualne odczucie wynikające z moich doświadczeń. Z opowiadań innych wiem, że często wynajęte położne są bardzo pomocne...
Autorka: Anna NJ
Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)
Kto płaci mandat za przeładowanie?
Katarzyna Mróz, 16.01.2025
Jak sterylizować nakładki na sutki?
Katarzyna Mróz, 15.01.2025
Katarzyna Mróz, 15.01.2025
Katarzyna Mróz, 15.01.2025
Ile ton może przewieźć ciężarówka?
Katarzyna Mróz, 14.01.2025
Katarzyna Mróz, 14.01.2025
Katarzyna Mróz, 14.01.2025
Katarzyna Mróz, 13.01.2025
Prezent na Dzień Babci i Dziadka – zdjęcie na płótnie!
mamprzepis.pl, 13.01.2025
Czy jazda na fiszce jest trudna?
Katarzyna Mróz, 13.01.2025
Katarzyna Mróz, 13.01.2025