Do Świąt pozostało kilka dni - Rodzinne pieczenie pierników

Do Świąt pozostało kilka dni. Miałam już prawie wszystko podopinane na ostatni guzik: prezenty, ozdoby, stroje itp. Mój synek Marek miał już ponad 2 lata, więc czas najwyższy wdrażać go w świąteczne klimaty.

Wszystko musiało być tak jak powinno: świąteczny nastrój jak z reklamy kawy, świąteczne ozdoby jak w gazetce i my - świąteczna rodzinka jak z kartki pocztowej. Jednym ze wspaniałych momentów na pewno jest wspólne pieczenie pierników. Więc będziemy piec!
 
Składniki przygotowane, Marek poinformowany co będziemy robić, mąż gotowy z aparatem fotograficznym - przecież tak wspaniałe chwile nie mogą przeminąć bez odpowiedniej foci :)
 
No i się zaczęło. Marek wszystkiego chciał próbować, wszystkiego chciał dotykać, przesypywać, mieszać, przekładać. Kuchnia w pięć minut zmieniła się w kulinarny poligon. Z każdym kolejnym: "Marek, nie ruszaj !" mój świąteczny nastrój odlatywał w kosmos. Zanim dotarliśmy do wycinania pierników, ja już miałam serdecznie dość. Za to Marek bawił się całkiem nieźle. Zamiast wycinać ze mną piernikowe kształty, układał te już wycięte przeze mnie po trzy-cztery na kupce i dociskał ręką. Super.
W gwiazdkach robił dziury paluchem, a choinki zwijał w ruloniki. W końcu zajęłam czymś jego uwagę i w ekspresowym tempie wycięłam ile się dało. Teraz pieczenie. Uff... chwila oddechu. Potem dekorowanie. Pomyślałam: "Pikuś, w końcu to tylko smarowanie lukrem, teraz musi pójść świetnie."
 
Mąż z aparatem gotowy, zaczynamy! Marek początkowo nawet całkiem nieźle pierniki smarował, dopóki nie posmakował lukru. Potem posmakował posypki. Ozdabianie przestało być dla niego interesujące. Za to "wyżeranie", jak najbardziej przypadło mu do gustu. Ręce uklejone od lukru, broda mieniła się wszystkimi kolorami posypki, a do tego podjadanie pierników. Moje ciśnienie osiągnęło 9 w skali Beauforta i niebezpiecznie zbliżało się do dychy.
 
Marek smakował pierniki, co oznaczało, że nadgryzał i odkładał. Do tego wybierał te najładniejsze, a było ich niewiele, przeważały gwiazdki z nierównymi ramionami, nienaturalnie wydłużone choinki i dzwoneczki podobne zupełnie do niczego. Gdy mały brzuszek zapełnił się tymi słodkościami, Marek zaczął odrywać rączki piernikowym ludzikom. Odwróciłam się do męża plecami, żeby na zdjęciach nie było widać mojej miny - Królowa Śniegu jak nic.
Cały czas myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej skończyć, że wszystko takie powychodziło krzywe, że Marek opycha się cukrem zamiast zjeść jabłko lub banana.
 
Gdy Marek kolejny raz oparł swoją małą rączkę o kilka pierników krusząc je doszczętnie, bo chciał podejrzeć jak mama maluje, jęknęłam tylko: "Maruś...". Mój synek wstał ze swojego krzesełka, przewracając tym samym miseczkę z lukrem, który już kapał na podłogę, podszedł do mnie wdeptując lewą nogą w ten lukier oczywiście, podszedł bardzo bliziutko i powiedział: "Pachniesz jak biedronka".
Uśmiechnęłam się, bo bardzo mnie rozbawiło takie abstrakcyjne porównanie. I wtedy Marek powiedział: "Jak się śmiejesz to jesteś ładna jak TĘCZA".
I wtedy mnie trafiło. Nie wiem, grom z jasnego chyba, albo jakiś cherubinek wychylił się zza swojej chmurki i wysłał strzałę prosto w mój... dół pleców. Bo wszystko nagle stało się dla mnie proste, jasne i oczywiste. Rozsypana wszędzie mąką wyglądała jak śnieg, a ponadgryzane pierniki były urocze i oryginalne.
 
Dałam Markowi gorącego buziaka w tą jego lukrowaną mordkę, w minutę zgarnęłam wszystkie pierniki do płóciennego worka (te lukrowane i te bez lukru, te krzywe i te ładne, te nadgryzione i te ocalałe), wór zawisł gdzieś za szafą. W siedem minut przebrałam i umyłam siebie, moje dziecko i sprzątnęłam kuchnię. "Siedem minut - pomyślałam - matko jedyna, siedem minut a tyle głupich nerwów".
 
Zjedliśmy z uśmiechem wspólny podwieczorek (Marek nawet nie spojrzał na banana - no cóż :)). Potem ubieraliśmy choinkę, śpiewałam kolędy, ale Marek stwierdził, że te piosenki są niefajne i on woli "Jedzie pociąg z daleka" i "Krakowiaczka". Więc ubieraliśmy choinkę wykrzykując: "...zabierz nas do Warszawy!..." oraz "...miał koników siedem". Bawiliśmy się świetnie. Moje piękne słomkowe ozdoby choinkowe niestety nie zawisły na drzewku, gdyż Marek wlazł na pudło z ozdobami gdy sprawdzał, czy dosięgnie najwyższej lampki na choince. Usłyszeliśmy tylko: "chrzszczczczszsz..." i Marek obniżył się o jakieś dziesięć centymetrów. Nawet nie sprawdzałam czy coś ocalało, pudło wylądowało w koszu, a na choince powiesiliśmy małe pluszaki i figurki z kinder-niespodzianek. Kolorowa to ta nasza choinka była na pewno, stylowa - raczej mniej.
 
Święta spędzaliśmy u rodziny i znajomych, do każdego domu wnosiliśmy śnieg pod butami i uśmiech na buziach. Byliśmy posłańcami radości i świątecznego nastroju, o który tak nieudolnie walczyłam, a który mój Mały Mądry Synek wyczarował jednym zdaniem. Każdy pan domu znudzony przedświąteczną krzątaniną uśmiechał się zanim jeszcze zdjęliśmy buty. Każda pani domu zdenerwowana świątecznymi przygotowaniami, choć bardziej opornie, ale w końcu ulegała naszym żartom i wesołości. A pierwszego dnia świąt Marek wspinając się na paluszki i opierając brodę o stół pełen słodkości zapytał babcię: "a masz banana?" To były najbardziej "lajtowe" święta, i najcudowniejsze. Do dnia dzisiejszego, gdy Marek i jego brat podnoszą mi ciśnienie, mąż pyta: "Chcesz pierniczka?"
 

Ewa Zawadzka

Komentarze Facebook

Aby dodać treść zaloguj się lub wyślij na adres redakcji)

Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)

Patronat BlogiMam