Czas sportów ekstremalnych trwa. Poprószył pięknie śnieżek i na dwór wylegli starsi bracia. Jak już wylegli to zorganizowali nowe rozrywki. Zamienili się w konie pociągowe i urządzili kulig. Oczywiście taki, w którym chodzi o to by uczestnicy jak najszybciej pospadali z sanek. Mam wrażenie, że na szczęście nie tylko moje dzieci mają taką przypadłość, że im lepsza zabawa tym więcej wrzasku i pisku. Nie muszę wyglądać przez okno, by zlokalizować swoje potomstwo. Mieszkamy na końcu ślepego zaułka, więc nie ma też obaw związanych z ruchem. Trzeba przyznać, że dzisiaj wykorzystali to aż do zmierzchu. U góry panuje teraz cisza i spokój, mam wrażenie, że zaraz padną. Przynajmniej ci młodsi. Cały salon i kominek są obwieszone rzeczami do wysuszenia. Z ilości rękawiczek wynika, że albo mam dwudziestkę potomstwa, albo każde ma po cztery ręce. Ciągle przychodzili po nowe.Dzisiaj też Piotruś wyszedł pierwszy raz od trzech tygodni na dwór. Zawinięty po czubek nosa w wózku i tylko na dziesięć minut. Był straszne rozżalony, ze już musi wracać. Dziś był pierwszy raz w normalnym wózku, bo do tej pory jeździł takim specjalnym, tzw.rok po roku, świetnym. Ze zgrozą stwierdziliśmy, że wraz z kombinezonem ledwo się mieści. Trochę na wcisk:). Zawsze to samo, mam duże dzieci i przez to krótko są malutkie. Piotruś dzisiaj też odkrył wspinaczkę, przymierzał się do tego już jakiś czas. W końcu mu się udało.