Daleko
na północy Europy leży kraj, słabo zaludniony, mocno za to
zadrzewiony, w którym ludzie porozumiewają się absolutnie
niezrozumiałym dla reszty świata językiem, a dzieci – niebywałe
– lubią chodzić do szkoły. Kraj ten słynie z telefonów i
zabawnych stworków spędzających lato w swej dolinie.
A
także z systemu edukacji, uznanego obecnie za najlepszy na świecie.
O
fińskim systemie edukacji pisać dziś nie będę. Kogo temat
interesuje, znajdzie sporo informacji tutaj. Krótko: w Finlandii
nieźle opłacani nauczyciele, przedstawiciele szanowanej grupy
zawodowej – podkreślam, to nie oksymoron – wychowują i edukują
młode pokolenie najskuteczniej na świecie. Dziatwa do szkół się
garnie, nie jest narażona na stres, uzyskuje maksimum pomocy od
belfrów. Za darmo. Nie za darmo. Bo te wysokie pensje nauczycieli,
darmowe posiłki w szkolnych stołówkach, darmowy dojazd do szkoły,
z najbardziej nawet odległych wiosek, muszą kosztować niemało. I
kosztują, tyle że fiński budżet nie skąpi kasy z podatków. Gdy