W minioną niedzielę wybraliśmy się na spacer. Mamy nowy patent na naszego krzykacza-umieszczamy go w wózku tylko wówczas, gdy nadchodzi pora drzemki.Zatem wybraliśmy się.Na taki jędrny spacer, jaki lubię najbardziej.Ciepło ubrani. Rajty pod spodniami. Rękawiczki. Czapka.Uwielbiam. Iść tak rodzinnie. Gadać o pierdołach, na które na codzień brakuje czasu. A para leci z ust.Spacer był długi.Fryniu cały czas spał. Błogostan. Poczułam na reszcie odrobinę normalności.Gdy już wracaliśmy, mówię do Maćka, że ja to takie spacery uwielbiam. I taką pogodę zimną, kiedy się trzeba cieplutko ubrać. I kiedy po powrocie ciepłą kaweczkę się parzy i nogi kocem owija na kanapie na rozgrzanie.Weszliśmy do domu. Rozbieramy naszą trzódkę, a tu domofon dzwoni. Maciek mówi, że to chyba ta pani starsza, co pieniądze zbiera, bo ją widział przed chwilą. Odbieram słuchawkę, a tam głos słaby i drżący. Otworzyłam. Mamy na komodzie taki słój, co to do niego drobne z całego domu pozbierane wrzucamy. Biorę, więc garść i drzwi otwieram.A tam...Włosy srebrne...Skóra pergaminowa i pognieciona...I oczy błękitne...Starsza pani. Normalnie ubrana. W fajnych śniegowcach. Babcinka jak Twoja i moja... Wysunęła w moim kierunku plik recept i dokumentów szpitalnych, skrupulatnie poskładany w koszulce. Ręka jej drżała i głowa. Głos słaby drżał też.Zatkało mnie.Włożyłam drobne, które miałam już przygotowane w jej dłoń. Bardzo dziękowała.Ale to było za mało przecież!Poprosiłam, żeby zaczekała.