Choinka jest jak drzewko szczęścia. Od najmłodszych lat przywołuje ciepłe skojarzenia związane ze Świętami i stertą niespodzianek. W świecie dorosłych bywa inaczej, bo ponoć raz są dobre myśli, raz kosmate. Jednak nie o mizianiu pod choinką miało być, a o tym jak drzewko może stać się koszmarem nocnym.
Uparłam się, że musi być i to żywa, ze względu na Barteluczi. Wychodzę z założenia, że choć Święta spędzamy poza domem, to z rodzinnym gniazdkiem też musi mieć bożonarodzeniowe wspomnienia. Nasz tatinek przyniósł ją na swoich barkach i dzielnie ociosał nożem. Taki sposób na miastowego drwalomena, co toporka nie posiada, bo do pobliskich lasów daleko. Męczył się niesłychanie, bo nie dość, że narzędzie mało odpowiednie, to i choinka krzywą i niełatwą do montowania się okazała. Po godzinie niepewności, czy będzie frajda z ubierania, niepewnie stanęła na jednej nóżce i zaczęliśmy strojenie. Były świąteczne piosenki, zabawy z łańcuchem, co prawda nie obyło się bez kilku zbitych bombek, ale radość wielka. I co najważniejsze zapachniało Świętami.