Właściwie nie powinnam się niczemu dziwić. Zaczęły się ferie. Ukochany ma trzy dni urlopu i miało być spokojnie i leniwie. Akurat!W niedzielę były 80-te urodziny babci Marysi i mały zjazd rodzinny. Ściśle zaplanowana niedziela przestała być zaplanowana, kiedy spotkało się kuzynostwo i zaczęli snuć własne plany. Biorąc pod uwagę, że mój mąż niedzielę zaczął o 4 rano od odbierania Stasia ze studniówki a ja musiałam zostać w domu z wciąż chorym Piotrusiem, po drodze była do odebrania Marysia wracająca z wycieczki do Warszawy zapanowanie nad rzeczywistością wydawało się niemożliwe. Równocześnie były jeszcze chrzciny Antosia, na które już nie trafiliśmy, ale wszystkiego najlepszego mały chrześcijaninie!Zamęt pogłębiło jeszcze zlecenie na dwa artykuły. Jestem z niego bardzo dumna, tematy poważne, ale jednocześnie frustruje mnie niepewność czy podołam.Zrobiłam się trochę nerwowa, bo termin na oddanie gotowych bardzo krótki.Dzisiaj z kolei Tatuś wybrał się z córkami na basen, na 7.45. Pierwotnie planowali na 7 rano, ale wstanie było prawie niemożliwe. Potem na 12 na Pingwiny. W końcu. Sami robiliśmy niewielki tłumek. W kinie zaskoczyły mnie zmiany. W tym akurat nie byłam dłuższy czas i z roztargnieniem szukaliśmy kas. Otóż nie ma kas. Jest jedna kolejka do kas i baru.Może to ma i jakiś sens, ale głównie po to by naciągnąć widzów. A co z tymi, którzy nie uznają jedzenia w kinie? Niedługo w teatrze i operze też będzie chrupanie na widowni. Zgryźliwy tetryk ze mnie.