Grzegorz przekroczył dziś kolejny etap wtajemniczenia w dorosłe życie.
Układaliśmy razem puzzla, ale nie wersję dziecięcą z małą ilością dużych kawałków, tylko odwrotine - dużo małych.
Co prawda to dużo to było tylko 500, ale i tak uważam, że zacnie jak na czterolatka. Dzielnie szukał, dopasowywał, kombinował - trybiki aż dymiły.
A mnie się przypomniał mój pierwszy puzzel, układany setki razy, tak, że znałam go na pamięć i większość kawałków mogłam wziąć w rękę i od razu położyć na miejscu. Też pięćsetka.
Wilczyca z dwoma szczeniakami na tle maków i jakiegoś innego zielska. Kawałki miała już mocno powycierane, czasem tylko ja wiedziałam, co tam jest - tak zużyty był od częstego układania. Kochałam go bardzo i ciężko było podjąć decyzję o wyrzuceniu - co z tego, że brakowało kawałka nosa, że nie dawało się rozpoznać rysunku... To byla moja wilczyca.
Dzisiaj jakoś do mnie wróciłą - moimo, że układaliśy zupełnie co innego, ale ten sam rozmiar przywołał falę wspomnień. I ten entuzjazm Grzesia, który kładał do samego końca - tak jak ja kiedyś....
Będzie następny puzzlomaniak - po mamusi i babci. :)