O tym jak Frycek najadł się proszku do prania...

Może będę nieskromna, ale muszę Wam wyznać, że zawsze uważałam się za osobę w miarę ogarniętą umysłowo. Nie to, że jakaś super inteligencja, ale w stopniu umiarkowanym, a może i ciut ponad to jak najbardziej.Zawsze, to znaczy do czasu, gdy narodził się mój drugi syn Fryderyk. Ten to narzucił nową zupełnie normę... I uczy mnie każdego dnia, że powinnam starać się BARDZIEJ, aby dorównać jego sprytowi.A nauka ta jest bolesna...Jakiś czas temu wieszaliśmy w łazience pranie.Ja i Fryderyk.On uwielbia wszelkie prace okołopralkowe... Pralka jest jedną z niewielu rzeczy, które potrafią zatrzymać Go na dłuższą chwilę.Tak też było tamtego dnia.Frycuś wyjął całe wyprane pranie na podłogę, a ja z tejże podłogi je zbierałam i wieszałam.Taka pomoc.W pewnym momencie wygrzebał z wypranej sterty maleńką swoją skarpetkę i począł ja miętolić w paszczy.Pranie złożone było z wyłącznie jego ubranek, wyprane w płynie do prania przeznaczonym dla niemowląt, złożonym głównie z mydła...Niechaj sobie pociumka, chwila będzie spokoju, a chłodna, miękka skarpetka ulży małym, spuchniętym dziąsłom - pomyślałam naiwnie.Rozwiesiłam pranie do końca.Frycek w między czasie przemieścił się ze wspomnianą skarpetą do przedpokoju. Wzięłam malucha na ręce, bo zaczął kwilić.- No chodź, mój maleńki, chodź z mamcią klopsiku kochany.- szepcę w maleńkie uszko.I patrzę.I widzę, że wokół mojego klopsikowego pysia roztoczył się błękit.Błękit w postaci maleńkich paproszków w kolorze nieba.Co to?

Komentarze Facebook