Jest taki moment, taka sekunda, gdy torturowany człowiek przekracza granicę swojego cierpienia, i zatraca się w obojętności wobec niego. Staje się obojętny dla zadawanych mu krzywd. Czuje ból, ale staje się ponad to wszystko.Wiem, porównanie jakkolwiek zagmatwane i przerażające, ale wydaje się najbardziej trafne.Wczoraj przeżyłam najgorszy dzień od czasu narodzin naszej kruszynki.Pokrótce.Mały obudził się o 4 nad ranem i wtedy rozpoczęła się walka z bólem brzuszka.Do godziny 15 spał dwa razy po trzydzieści minut. Cały czas bardzo cierpiał. Denerwował się i napinał.Brzuszek wydęty jak beczka.Nie działało nic.NIC!A ja...Na maksa niewyspana. Chora. Gorączka wróciła. Czułam się na prawdę źle.Mąż w pracy.Na całe szczęście przyjechała moja mama...Wieczorem nastąpiło jednak apogeum. Maluszek wył jak szalony, a ja razem z nim.Znowu zryczałam się jak bóbr.I wtedy właśnie przekroczyłam tę granicę.Wraz z otarciem ostatniej łzy...Zupełnie jakbym obrosła w jakiś pancerz.Czułam, że gdyby była taka potrzeba, to mogłabym trwać w tym niemowlęcym cierpieniu, przy boku mojego synka do końca życia.Dziś rano zostaliśmy sami. Nasz karpik dużo spokojniejszy. Dolegliwości ustąpiły.Nakarmiłam go.Przewinęłam słodką dupcię.Przebrałam.Obmyłam oczka.Buźkę.Maluch zaczął ziewać.Włączyłam moją ulubioną płytę.Kołysaliśmy się w rytm muzyki. Przytuliłam policzek do miękkich włosków na maleńkiej główce...Poczułam jego niemowlęcy, najcudowniejszy na świecie zapach.Małe paluszki zacisnęły się na moim kciuku.