Już od dłuższego czasu marzył mi się stół.Taki rodzinny. Do wspólnego śniadania, obiadu, kolacji.Rok temu pisałam o nim tutaj klik.Stół był moim postanowieniem noworocznym.Muszę przyznać, że nie starałam się jakoś wybitnie o niego. Był gdzieś z tyłu głowy. Wymyślony, wymarzony, ale żebym go szukała? Zupełnie nie.Pewnego dnia koleżanka w piaskownicy opowiada mi, że kupiła taki stary, z szufladą, na toczonych nogach... Wysłużony znacznie.Mój stół! - myślę i wypowiadam automatycznie, jak się potem okazało. A ona na to zdziwiona moim entuzjazmem, że ten pan jeszcze jeden taki miał, tylko że rozkładany.Rozkładany! Cudownie! No ideał!IDEAŁ to przecież! Mój wymarzony...Zmusiłam męża siłą. Dwa dni później siedzieliśmy w busie, w drodze do miasteczka, gdzie czekał na mnie MÓJ STÓŁ. Upał jak cholera. Komary jak diabli. Ale ja zupełnie zaślepiona. Miłością od pierwszego wejrzenia....Stół stanął w garażu. Oszlifowany do gołego drewna.Gotowy na moją metamorfozę.Wyjechaliśmy nad morze...Potem zaczęła się jesień. I ciągle coś sprawiało, że nie mogłam się zabrać do roboty.I tak stół dotrwał prawie do grudnia...W końcu tak mnie zmęczyło to oczekiwanie, że zawzięłam się i w jeden dzień wykończyłam go po swojemu.W któreś grudniowe południe siedziałam sobie w fotelu z kubkiem parującej inki i patrzyłam na mój stół. Uwielbiam na niego patrzeć. Gładziłam go wzrokiem... Enty raz wpatrując się w każdą rysę, każde wypaczenie...I wtedy odkryłam coś zupełnie niesamowitego.