Brzuch.

Naprawdę nie wiem, jak można mówić, że kobieta w ciąży ma “brzuszek”. JA nie mam.

Może przy Juniorze miałam, nie wiem. Dorwałam niedawno zdjęcie robione z ukrycia już na porodówce, z kartą NFZ w jednej ręce i torbą z najpiękniejszą-piżamką-świata w drugiej (najlepszy ciążowo-dziecięcy zakup ever, przynajmniej teraz, jak już wyjeżdżam do tych luksusowych kurortów, mam co ubrać na tyłek schodząc na śniadanie) – zgrabna piłeczka, wystająca z normalnego ciała. Rozlazłam się w szwach (niesmarowana niczym!) tylko z jednej strony, dopiero tydzień przed porodem. Hollywood, drodzy Państwo.

Teraz do porodu mam dwa miesiące (!) i poważnie zastanawiam się, czy czasem czegoś nie przeoczono. Tyję w normie, tylko trochę więcej niż przy pierwszym (wtedy skończyło się na maleńkich 11 kilogramach). Dziecko w 50 centylu, zdecydowanie mniejsze niż Junior. Ponoć dziewczynka. I TO WIELKIE COŚ Z PRZODU, już poznaczone (mimo smarowania) znakami wojennymi Siouxów, co jeszcze przecież ma dopiero zacząć rosnąć.

Może ta druga czarna kulka, która wchłonęła się zaraz na początku ciąży, jednak nie była krwiakiem? Czy ktoś zna przypadki, kiedy lewy Twix pokazał się światu dopiero w 31 tygodniu ciąży, mimo comiesięcznego usg?

Komentarze Facebook