Ostatnio bywają dni, gdy już nie płaczę.Albo płaczę tylko raz.Kilka dni temu Nacio był tak chory, jak nigdy jeszcze od ponad czterech lat.Dwa dni spędził w swoim pokoju i tylko tam.Dzidziuś w drugim.Ja biegając od jednego do drugiego.Bo jeden niespokojny bo kolki, drugi bo w wysokiej gorączce i wynudzony jak mops w klatce.Piekło na ziemi.Tak, już wiem jak wygląda piekło. Według mnie piekło jest tam, gdzie moje chore dzieci.A teraz siedzę na przeciwko huśtaweczki, w której śpi Fryderyczek.Siedzę, gapię się i podziwiam ten cud, który stworzyliśmy.Siedzę, analizuję i dochodzę do wniosku, że jestem słaba psychicznie.Baaaaaaardzo słaba.Kiedyś wydawało mi się, że twarda ze mnie baba. Nic, ani nikt nie był mi straszny.To było przed dziećmi.Zupełnie nie radzę sobie z lękiem, który wywołują choroby dzieci.Umieram ze strachu i tracę zmysły.Dlatego płaczę.To pozwala rozładować napięcie, gdy następuje kres sił.Najgorzej jest wieczorami.Codziennie wieczorem czuję, że już dłużej tak nie wytrzymam, że więcej aktualnej sytuacji nie zniosę.Tego braku kontroli nad czymkolwiek.Zmęczenia.Bałaganu.Poczucia, że jestem niefajną mamą. Nerwową, zadaniową i ryczącą po kątach.Jednak codziennie rano wstaję.I codziennie jest jednak lepiej.Bo nowy dzień przynosi nowe siły.I nową kawę... ;-)A potem siedzę tak, gapię się, tonę w zachwycie i mam ochotę skakać ze szczęścia.Zatem odpowiadając na pewien ostatnio otrzymany komentarz...Ostatnio siedzę nad jeziorem i karmię mojego karpika.