Armagedon.

Zmiotło mnie ostatnio z powierzchni ziemi.Trąba powietrzna wessała mnie, przeżuła i wypluła z impetem.Aż w końcu dotarłam do dzisiejszego wieczoru, kiedy to z chustką na kolanach, kocem na grzbiecie i wytartym naskórkiem pod nosem, mam na tyle energii, żeby napisać słów kilka, choć i tak z duszą na ramieniu.Dusza na ramieniu siedzi, bo słodyczy moja trzyletnia gorączką trawiona jest przez wirus okropny.Ponownie.Tak na dobicie.Najpierw przecież złapaliśmy oboje infekcję wirusową pochodzenia przedszkolnego.Opisałam ją już z resztą. Dokończę tylko, że wylądowaliśmy w końcu u laryngologa z zielonym, niekończącym się glutem po pas i niedosłuchem przerażającym.Wszystkim ruch ten ku specjaliście polecam, bo dzięki temu, w końcu po prawie dwóch miesiącach, pozbyliśmy się wirusa, bakterii, czy jeszcze innego dziadostwa. Dwutygodniowa kuracja przeprowadzona rzeczowo, a matka zwolniona w końcu z ustnej obsługi aspiratora, na rzecz HITU SEZONU o niepozornej nazwie - KATAREK.Katarek został smokiem nadwornym, którego brzuszysko musieliśmy przecież trzy razy dziennie napełniać, a chichotów dziecięcych, przeplatanych lamentami było przy tym co niemiara.Tyle było, że matka witając sąsiadów na korytarzu, musiała wyjaśniać delikatnie, że te krzyki dziecięce, naprzemienne z wyznaniami miłości, to wynik użycia profesjonalnej aparatury do - cytując panią doktor - toalety nosa.Syn ozdrowiał.Słuch odzyskał.W między czasie matka przejęła choróbsko po raz drugi, tym razem w dwupaku.

Komentarze Facebook