Kiedy ZU zaczynała szkołę nie martwiłam się zbytnio. O to, że nie da sobie rady, że będzie się bać. Ależ skąd. To co mnie niepokoiło to, że będziemy musieli się porządnie zdyscyplinować, żeby rano być na czas, aby odrabiać zadania, uczestniczyć w wielu wydarzeniach. Znając nasze ambicje zawodowe wiedziałam, że będzie to dla ojca i matki wyzwanie. Wrzesień, październik, ba prawie cały listopad przebiegły bez większej skuchy. Drobnostki były- brak zrobionego różańca, brak pokolorowanego zadania, brak książki. Ale ogólny bilans był dodatni i satysfakcjonujący. Aż do dziś. 7.40 ojciec i dzieci wychodzą- nadmienię, że godzina ich wyjścia z dnia na dzień staje się późniejsza, co źle wróży, ale do rzeczy. Wyszli. Godzina 8.02 telefon. Ojciec dzieci- a plecak Zuzi dałaś?? Matka- nie. Ojciec- no właśnie. Na szczęście mamy "wypaśne" auto i ojciec mógł powrócić do domu i zabrać rzeczony plecak. Aby wpisać się w tradycyjne role gender cała wina oczywiście spadła na matkę- nieważne, że matka z plecakiem do szkoły nie chodzi- tylko córka dla jasności, nieważne, że to ojciec zawozi dzieci i in z nimi wychodzi, on przecież tylko kieruje autem, i tak za wszystko odpowiada matka. Nawet plecak na jej głowie.