Piątek, piątunio. Dobrze, że mam fejsbuka, bo gdyby nie wpisy z rozmachu poszłabym jutro do pracy. Budzik o 4:30 z dnia na dzień jakoś ciszej dzwonił. Dziś to było już apogeum "nie". Zaletą matki jest jednak to, że wstanie. Wstawała w końcu o północy, i godzinę przed budzikiem, bo dziecko pić chciało, wcześniej jakiś zły sen, jeszcze wcześniej obudziłam się, by szturchnąć B - niech też się przejdzie. Praca w korpo ma to do siebie, że nie muszę być sztucznie uśmiechnięta i tryskająca energią o 6 rano. O 13:55 z kolei jestem w stanie euforii i radości, bo zaczynam dzień "właściwy".
Obiad, spacer, trochę zabawy i BUCH - wieczór.