Te słowa siedzą sobie z tyłu mojej głowy od kilku miesięcy. I chyba dobrze. Bardzo dobrze.
Siedzę w domu z dziećmi. Nikt ode mnie nawet nie wymaga, żebym obiady gotowała. Bo i komu, skoro młody je w przedszkolu, stary na mieście, a ja na permanentnej diecie. . .? Super, luz, wózeczek, ogródeczek, słoneczko. Daję radę. Kto, jak nie ja?
Dziś szczepienie maluśkiego. Pierwsze, więc oboje przejęci troszkę. Ja od rana zmartwiona, bo jak on to biedny zniesie. . . W tzw. centrum medycznym "och" i "ach", gwiazdy w poczekalni, cuda wianki, ekstra.
W gabinecie doktor prosi o książeczkę i kartę szczepień. Nie mam. Zapomniałam. JA. Zapomniałam! Sekundowa panika, bo terminy strasznie długie, jak dziś nie zaczepią, to koniec świata. Dzwonię. Kochany, wracaj do domu, przywieź dokumenty, bo nie będzie szczepienia. I od razu sto ton wyrzutów sumienia przygniotło mnie do podłogi. Jak mogłam zapomnieć najważniejszej rzeczy? Przecież czasu nie ma, maluśki się męczy, po młodego do przedszkola się spóźnię, a auto do mechanika zaprowadzić na czas trzeba. A tu trzeba jeździć, bo ja dałam ciała. . .
Przywiózł. Czekamy, bo przepadła nam kolejka. Ja nie z tych, co się w poczekalni awanturują, bo mają pakiet premium i czekać w związku z tym nie będą. . . Od razu lawina przeprosin, tłumaczeń, że przemęczona jestem, a w ogóle to nie wiem, co się ze mną dzieje, bo nigdy coś takiego mi się nie zdarzyło. . .
"Normalniejesz może w końcu". . .
Zamurowało mnie.