Dzień mamy małego skowronka. Czyli bądź z żelaza i nie narzekaj

5:00 – pobudka. Wyrwana z czegoś co teoretycznie nazywa się snem. Teoretycznie, bo ten „sen” wyglądał mniej więcej tak: „padam z nóg, jakby ktoś odciął mi zasilanie, śpię godzinę, płacz, wstaję, podaję wodę, smoczek, przykrywam kołderką, wracam do łóżka, śpię godzinę, płacz, wstaję, podaję wodę, smoczek, przykrywam kołderką, wracam do łóżka, śpię godzinę… i tak jeszcze dwa razy.

5:01 – 6:00 – dochodzę do siebie, nie bardzo wiem co się dzieje, jaki dziś mamy dzień tygodnia i w ogóle jak się nazywam. W tym czasie mój skowronek najpierw głośno domaga się wyjęcia z łóżeczka, później głośno domaga się butelki, a po butelce domaga się sama nie wiem czego, bo jeszcze nie doszłam do siebie.

6:00 – 8:00 – zaczynają się bajki, czyli chwila wytchnienia. Aby zabić pierwsze oznaki głodu jem pół herbatnika. Drugie pół herbatnika, jak i trzy pozostałe herbatniki zjada mi mój skowronek. Pozostaje delektować się herbatą. Skowronek szaleje, przez mieszkanie zaczyna przechodzić tsunami. Szykuję śniadanie dla siebie, skowronka i taty skowronka, który wstając o 7:30 dziwi się, że jestem zmierzła. Jemy.

8:00 – 9:30 – skowronek zaczyna mieć pierwsze objawy zmęczenia. Pierwsza próba uśpienia kończy się awanturą. Chwila przerwy i ponowne oznaki zmęczenia. Druga próba uśpienia kończy się histerią. Skowronka i moją. Kolejna przerwa i kolejne oznaki zmęczenia. Trzecia próba kończy się sukcesem.

9:30 – 11:00 – mam czas wolny. Plan do wykonania: umyć się, ubrać, posprzątać po pierwszej fali tsunami, przygotować wszystko do obiadu, zrobić pranie, zetrzeć kurze… i zazwyczaj jeszcze dziesięć innych rzeczy. Kiedy o 11:00 siadam z kubkiem herbaty na zasłużony odpoczynek rozlega się płacz. No i koniec odpoczynku.

11:00 – 12:30 – skowronek je, a czego nie zje ja dojadam (trzeba się jakoś odżywiać). Idziemy na spacer. Skowronek biegnie na złamanie karku, a ja za nim. Parking - brrrrmmm, są autka, więc trzeba sprawdzić absolutnie każde koło, czy jest na swoim miejscu. We wszystkich napotkanych samochodach. Plac zabaw – zjeżdżalnia. Skowronek potrafi tylko wejść, ale wszelkie inne manewry mogłyby się skończyć złamaniem karku. Tak więc skłon-wyprost-zjazd-wyprost-zjazd…po szóstym razie mój kręgosłup woła DOŚĆ! Skowronek znów zaczyna biegać, a ja znów za nim. Kilkukrotnie kładzie się na ziemi, no bo „bach” i już. Tak dla rytuału. Wracamy do domu. Ostatkiem sił wnoszę go na czwarte piętro, bo sam najchętniej zostałby na dworze.

12:30 – 13:30 – zabieram się za gotowanie obiadu. Wokół nóg wije się skowronek, żądający atencji. Wobec jej braku zaczyna robić w kuchni demolkę. Wygoniony z kuchni robi demolkę w jadalni. Z jadalni ucieka do salonu, gdzie tracę go z oczu, więc zostawiam obiad i biegnę sprawdzić czy już zaczął coś majstrować, czy poczeka z tym jeszcze 5 sekund. Wracamy do jadalni, gdzie mam go na oku. Wobec dalszego braku atencji i zamknięcia drzwi we wszystkich pozostałych pomieszczeniach skowronek wpada w złość, a następnie w histerię. Znów rzucam obiad i próbuję opanować sytuację. Obiad za chwilę się przypali.

13:30 – 14:00 – skowronek je, razem z nim jedzą też: krzesełko, stolik, podłoga, ściany. Jak uda mi się złapać w locie szybującą marchewkę to zjem i ja.

14:00 – 14:15 – jem ja, byle szybko. Jedzenia już nie mam zbyt dużo, bo skowronek dorwał się i do mojego talerza.

14:15 – 18:00 – czas na zabawę i drugą falę tsunami. Przeplatane są oznakami zmęczenia, ale wobec silnego sprzeciwu udania się na drzemkę skowronek dociąga do momentu w którym wraca tata! Wreszcie mogę iść do toalety bez żadnej asysty.

18:00 – 19:00 – mogę trochę odetchnąć. A przy okazji pozmywać naczynia, wyczyścić ściany i podłogi po jedzeniu przez skowronka.

19:00 – 21:00 – zaczynamy rytuał kąpielowo – usypiający. Przy usypianiu awantur brak, ale obowiązkowe są co najmniej dwie dezercje z sypialni. Skowronek śpi.

21:00 – 23:00 – wreszcie wolne! Słaniam się na nogach. Bolą mnie plecy. Mam dość wszystkiego. Trzeba jeszcze posprzątać po drugiej fali tsunami, która zazwyczaj obejmuje wsmarowanie banana w dywan, ewentualnie jabłka w kanapę. Na klęczkach szoruję co trzeba. Bolą mnie kolana. Jem kolację. Dla przyzwoitości chcę zrobić coś dla siebie, więc biorę jakąś książkę. Po paru stronach moje zasilanie zostaje odcięte.

Ania, mama Maksia (półtorej roku).

Komentarze Facebook

Aby dodać treść zaloguj się lub wyślij na adres redakcji)

Chcesz poinformować o konkursie, akcji lub ciekawym wydarzeniu, które organizujesz? Wyślij link do konkursu wraz z opisem na adres redakcji redakcja(@)blogimam.pl :)

Patronat BlogiMam